Dawno już nie pisałam. To znaczy piszę, ale nie tu. Trzeba to nadrobić.
Męczy mnie pewna kwestia. Czy kobiety naprawdę są takie skomplikowane? A raczej: czy ja naprawdę jestem taka skomplikowana?
Sporo obserwuję i dochodzę do wniosku, że całość jest skomplikowana. Świat ogólnie.
To prawda, każda kobieta, mała czy duża, jest nieco skomplikowana dla tzw. płci brzydkiej pod względem emocjonalnym. Czujemy do kogoś miętę, ale nie powiemy, bo się boimy albo sadzimy, że za wcześnie na takie rozmowy, czasem nawet nie wiemy, co czujemy. Inna sprawa ma się z przypadkiem, gdy kobieta jest skomplikowana, gdyż gra na kilka frontów albo kłamie.
W obu sprawach gra jest skomplikowana tylko dla przeciwnika, choć osoby trzecie uważają całość za zagadkę miary konstrukcji cepa.
Właśnie, przeciwnika. Najgorsze w tym wszystkim są fronty. Oboje ukrywają przed sobą swoje zamiary, prowadzą podjazdowe flirto-walki, a na końcu zostają "zfriendoznowani". Najczęściej oboje.
Normalnie uważam to za odwieczny, choć mało istotny, fakt, ale mnie to męczy, gdyż sama siebie za skomplikowaną nie uważałam. Sama o sobie tak nie myślałam, ale płeć przeciwna ma odmienne zdanie. To wszystko przez laki w komunikacji - jestem jak prosty, składany rower, ale szkopuł w tym, że instrukcja jest w obcym języku. W moim przypadku tym językiem jest zadawanie pytań.
Mogłabym wyjaśnić wszystko, gdyby tylko ktoś spytał.
Nikt nie pyta.
Rada czwarta: grać w otwarte karty. Nawet, jeśli nie wyjdzie, to lepiej, niż gdyby nie wyszło po półrocznym związku.